Proza - obvezno besedilo 2017/18

Wiesław Myśliwski, Ostatnie rozdanie  (fragment rozdziału III)

 

 

 

Nie przyznałem się matce, dlaczego rzuciłem studia. Nie zrozumiałaby. […] Matka nie wypytywała mnie, wiedziała, że się nie przyznam. Tylko od razu zaczęła narzekać:
– Od  początku nie podobały mi się te twoje studia. Bo co taki malarz? Pokojowy przynajmniej zarobi. A taki od obrazów, to kto ci tu obraz kupi. Chiałby kupić, to za półdarmo. Niech pod kościół idą. Tam przyjeżdżają w odpusty, na poczekaniu malują. Nawet jak stary jesteś, młody będziesz. Brzydkie dziewczynisko, a malują hrabinę. Sprzedałbyś dwa, trzy, to ile mógłbyś wziąć? Starczyłoby ci na miesiąc. […] Wykształciłbyś się na inżyniera czy lepiej na aptekarza, mielibyśmy tańsze lekarstwa, gdy przyjdą choroby, bo przyjść muszą, na każdego przychodzą. I brzmi jakoś lepiej, panie inżynierze, panie magistrze. A panie malarz, to jakby ktoś drwił z ciebie. Ano, może jeszcze pójdziesz, masz  życie przed sobą. Niejedne studia możesz skończyć. Zdolny byłeś. Ze wszystkich przedmiotów zdolny byłeś. Posiedzisz trochę, odpoczniesz i jeszcze gdzieś pójdziesz.

– Nigdzie nie pójdę.

– Jak to? Nie skończyłbyś studiów? Nie dobijaj mnie. Najgorsze głąby, a studiują. Musisz mieć jakiś zawód. W karty raz wygrasz, raz przegrasz. Na kartach jeszcze nikt nie zbudował życia.  

            W miarę jak mówiła, rozżalała się, a rozżalone słowa nie znają końca, wypływają wraz z tym rozżaleniem, a im bardziej ono wzrasta, tym i słów więcej. Słuchałem jej, a nie słuchałem, coraz mniej do mnie dochodziło, bo coraz bardziej oddalałem się od niej. Niby słuchałem, a siedziałem w studenckiej stołówce, kotlet pożarski z ziemniakami i zasmażaną kapustą stygł przede mną, bo musiałem słuchać, co mówiła i ona, (modelka profesora ASP) siedząc naprzeciw mnie, o moim rysunku:

– Szukam pana od tygodnia. Chodziłam i na uczelnię, i do akademika, wszędzie mówili mi, że pan już wyjechał. Aż dopiero ktoś w tej kawiarni obok powiedział, że widział pana w stołówce. Jestem tu już trzeci raz. Nie jada pan obiadów? Mam ze sobą ten pański akt.

I wyjęła z teczki te cztery części, rozkładając je na stoliku, tak że musiałem przenieść talerz z kotletem pożarskim, ziemniakami i zasmażaną kapustą na sąsiedni stolik, na szczęście wolny.

–  Zebrałam ten rysunek z podłogi, kiedy pan wybiegł z sali – powiedziała, dopasowując długimi, jaskrawokarminowymi czubkami palców poszarpane brzegi tych czterech części.  […] Oczywiście pan nie  może znać jeszcze kobiet. Zresztą większość mężczyzn całe życie ich nie zna. Bo też kobieta jest, być może, najtrudniejszą do poznania tajemnicą istnienia. W żadnym razie nie mężczyzna. Dla mężczyzn kobieta to wyłącznie żądza. Biedni są, może nawet zasługują na współczucie, że tak nic nie rozumieją, bo jakby i siebie nie rozumieli, po co są na tym świecie, skąd się biorą te wszystkie ich cele, idee, to wieczne pragnienie krwi. Mężczyzna jest tylko przydatny kobiecie. Między bajki włożyć, że kobieta powstała z żebra mężczyzny. Kobieta urodziła sobie mężczyznę. I ten jej nie  może tego darować. Młody pan jest, ale może kiedyś pan to zrozumie. No, i ma pan talent. Dlatego tak bardzo poruszył mnie pański rysunek, ponieważ pan narysował ciało, które jest swoją własnością. –Opuściła głowę i wodząc oczyma po moim rysunku, powiedziała: – O, proszę popatrzeć na tę grubą kreskę, która jakby ochraniała moje piersi. Może pan nie zdaje sobie z tego sprawy. Sztuka nie musi być świadoma siebie. – Zwróciła głowę w bok i jakby patrząc na kogoś przy sąsiednim stoliku, kogo może i widziała, lecz ja widziałem, że stolik jest pusty i następny pusty, i wszystkie wokół już puste, byliśmy tylko my w stołówce, powiedziała: – Profesor będzie chciał z panem porozmawiać. – Po czym odwróciła w moją stronę głowę i ze zmąconym uśmiechem spojrzała mi w oczy. – Przeprosi pana. – Położyła tę swoją smukłą dłoń z jaskrawokarminowymi czubkami na mojej ręce. – Kiedy by pan sobie życzył? Mam panów umówić.

– Nie wrócę już na studia – powiedziałem.

– Ależ dlaczego?

            Przed jej zdumionymi oczyma uciekłem wzrokiem na sąsiedni stolik, na którym stał mój talerz z kotletem pożarskim, ziemniakami i zasmażaną kapustą.

– Nie rozumiem. To byłoby samobójstwo zmarnować taki talent. Profesor tak samo uważa. Gdy się ponownie przyjrzał temu pańskiemu rysunkowi, stwierdził, że jest w  nim jakaś niezwykła śmiałość. Nie widział jeszcze tak intensywnej a tak oszczędnej kreski. Musiał być chyba w złym nastroju. Ma teraz wyrzuty sumienia. – Przycisnęła swoją dłonią moją rękę. – Bardzo pana proszę. Niech pan nie odmawia.

            Nie miałem śmiałości zabrać mojej ręki spod jej dłoni, jakby pod tą dłonią została gwoździem przybita do stolika, chociaż dłoń była lekka, wiotka. Zdobyłem się tylko, aby powidedzieć:

– Wyprowadziłem się już z akademika. Nie miałbym nawet gdzie mieszkać. I mam na jutro wykupiony bilet. Dzisiaj mnie kolega przenocuje.

– Cóż za problem? – Zerwała tę dłoń. Mógłby pan u mnie. Nawet na stałe. Mam duże mieszkanie Cztery pokoje, do każdego osobne wejście z przedpokoju. Nie przeszkadzalibyście sobie z profesorem. On zresztą przychodzi do mnie dwa, czasem trzy razy na miesiąc. – Patrzyła mi cały czas prosto w oczy, lecz miałem wrażenie, jakby skądś z daleka czy przez mgłę. – I bez żadnych zobowiązań – dodała jakby po chwili namysłu. – Przecież jestem za stara dla pana. A gdyby pan jeszcze wiedział, ile mam lat. A może pan jest dla mnie za młody. Młodość nie jest tak pociągająca, jak się panu może wydaje. Młodość to zmarnowany czas. Zmarnowany na złudzenia. Jakby życie ofiarowując nam młodość, zadrwiło z nas, aby tym dotkliwiej nas potem doświadczyć.

            Siedzieliśmy jeszcze jakiś czas w stołówce. Tego kotleta pożarskiego z ziemniakami i zasmażaną kapustą już nie dokończyłem.